Strona Marcina Brykczyńskiego

Opowiadania:

Na pewno

Pociąg posuwał się wolno górską doliną. Chłopiec siedział przy oknie środkowego wagonu z twarzą przyciśniętą do szyby i obserwował wchodzącą w zakręt lokomotywę. Z komina buchały miarowo kłęby dymu zmieszanego z parą, a w małym okienku pokazywała się raz po raz głowa maszynisty. Nad całą doliną, zacierając ostrość obrazu i przydając widokowi tajemniczości, unosiła się lekka, poranna mgła. Nawet pełna ruchu, buchająca parą lokomotywa, spawiała wrażenie czegoś nierealnego.

Chłopiec patrzył. Przesunął wzrok z lokomotywy na tender, a potem dalej, na podążające za nim długie pullmanowskie wagony. Liczył okna. Bawiły go odbijające się w nich, zmieniające się jak w kalejdoskopie fragmenty krajobrazu. Kiedy doliczył do dwunastu, zobaczył błysk. Odruchowo odwrócił głowę w stronę, z której padało światło. Miał teraz przed sobą otwartą płaszczyznę pola, obramowaną z jednej strony wznoszącym się stromo zboczem góry, a zdrugiej ciasnym łukiem torów, z toczącym się po nich pociągiem. Dokładnie na środku pola ujrzał wielką, lekko spłaszczoną srebrzystą kulę, unoszącą się na słupie światła, tuż nad świeżym jeszcze ścierniskiem. Na jej obrzeżach zapalały się i gasły kolorowe światełka. Tam, gdzie światło dotykało ziemi, widniała wypalona czarna plama. Chłopiec mocniej przywarł twarzą do szyby. Wydało mu się nagle, że słyszy coś, jakby daleką muzykę. Jej harmonijne, łagodne brzmienie przypominało mu trochę dźwięk wydawany przez grającego bąka, którego dostał pod choinką przed paru laty. Przez ułamek sekundy obrazy świeczek, prezentów i melodie kolęd nałożyły się na to, co widział i słyszał, ale zaraz wszystko to odeszło i zniknęło, jakby na świecie nie istniało nic, poza srebrzystą kulą i jej muzyką. W następnej chwili zauważył, że słup światła wydłuża się i zrozumiał, że TO się oddala.
– Dlaczego? – chciał zawołać, przepełniony nagłym smutkiem, ale ze ściśniętego gardła nie wydobył się żaden głos.
A jednak usłyszał odpowiedź. Przyniosły ją oddalające się dźwięki dziwnej melodii, układające się teraz w jego głowie w wyraźne słowa:
– Wrócimy po ciebie, gdy przyjdzie czas. Wrócimy po ciebie...
Głos cichł i oddalał się... a potem nagle dziwnie blisko zabrzmiało pytanie:
– Czy zapakować, proszę pana?

Ocknął się jakby ze snu. Stał przed ladą w dziale zabawek wielkiego magazynu, ściskając w dłoniach coś, co przypominało trochę rakietę kosmiczną, a trochę wielkiego żuka, którego robotopodobne człony wirowały, migając kolorowymi lampkami.
– Tak, oczywiście zapakować, na co pan czeka! – krzyknął prawie na zaskoczonego sprzedawcę, a po chwili wymamrotał zmieszany:
– Proszę wybaczyć, to przemęczenie.
Zapłacił i roztrącając po drodze ludzi wybiegł ze sklepu. Zwolnił dopiero na ulicy. Przystanął i wciągnął parę razy w płuca chłodne, jesienne powietrze. Ze zdziwieniem przyglądał się trzymanej w rękach paczce...

Lokomotywa wchodziła w następny zakręt, a cały pociąg, jak wielka gąsienica, podążał za nią. Chłopiec przetarł nabiegłe łzami oczy. W uszach wciąż brzmiały mu słowa pożegnania, niesione przez tajemniczą muzykę. Z okna wagonu widział jeszcze przez chwilę pole z czymś, co wyglądało teraz z daleka, jak plama cienia na złocistym rżysku.
– Wrócą! – powiedział do siebie – na pewno wrócą!

"Albo albo – inspiracje jungowskie" Warszawa 1993